Recenzja filmu

Władcy Wszechświata (1987)
Gary Goddard
Dolph Lundgren
Frank Langella

Perwersja z lat osiemdziesiątych

Cierpię na kłopotliwą przypadłość - uważam, że w latach osiemdziesiątych niemal wszystko, a w szczególności filmy, były lepsze niż w latach dziewięćdziesiątych. I zdecydowanie lepsze niż w
Cierpię na kłopotliwą przypadłość - uważam, że w latach osiemdziesiątych niemal wszystko, a w szczególności filmy, były lepsze niż w latach dziewięćdziesiątych. I zdecydowanie lepsze niż w ostatniej, żałosnej dekadzie. Czasem muszę sobie przypominać, że nie wszystkie kinematograficzne zboczenia i patologie są zjawiskiem nowym, stworzonym przez cynicznych, współczesnych twórców dla odmóżdżonej publiczności. Weźmy takie filmy opierające się tylko i wyłącznie na liniach zabawek typu transformery czy ludziki G. I. Joe. Nie jest to niestety nowa perwersja, która szybko zdechnie w cichej i odpychającej, nie zauważonej przez nikogo agonii. Zaczęło się już dawno, a mimo kiepskich początków wciąż się nie skończyło.

Jednym z takich starszych dokonań filmowych z gatunku "zabawki na ekranie, forsa w kieszeni właściciela marki" jest pełen obnażonego, lundgrenowskiego torsu klasyk "Władcy Wszechświata".

Najpierw były zabawki - sam, w błogosławionych czasach Pewexów, bawiłem się figurką kolesia bez twarzy na czaszce oraz pasującą do niej, fioletową wielką pumą, służącą za wierzchowca. Potem była kreskówka - i było to coś na tyle paskudnego, że lepiej jej zbyt dobrze nie pamiętać. W końcu przyszła pora na film z Lundgrenem.

Historia - w filmie, w kreskówce była zupełnie inna - przedstawia się następująco. Frank Langella podbija planetę, na której technologia rodem z "Gwiezdnych Wojen" istnieje sobie w pełnej zgodzie z takimi elementami fantasy, jak czarodziejki i magiczne miejsca. Punktem kulminacyjnym podboju jest zamek Grayskull, w którym zagnieździła się wspomniana czarodziejka. Uwięziona czarodziejka, plus magiczny zamek, plus dziwaczny klucz do wszystkiego (nie, nie wytrych, raczej coś w rodzaju kuchennego miksera, mogącego wydawać dźwięki, niczym klawiatura marki casio), dają w sumie możliwość transformacji w najpotężniejszą istotę we Wszechświecie. Langella nie zamierza przegapić takiej okazji, rzecz jasna. Kłopotem jest niejaki He-Man. Po pierwsze: spośród wszystkich "menów" ma najgłupszy przedrostek, nie wykorzystujący nazwy zwierzęcia lub przymiotnika, sugerującego że jest "menem" lepszym, niż inni "menowie". Po drugie: jest, jak się zdaje, jednym z najpotężniejszych wojowników, walczących przeciw łaskawemu panowaniu szkieletowego Langelli. Po trzecie wreszcie: He-man, fabularnie wygodnym zbiegiem okoliczności spotyka niejakiego Gwildora, prawdopodobnie karła, prawdopodobnie łotrzyka i inżynieryjnego geniusza zarazem, prawdopodobnie postać komiczną, a z pewnością posiadacza przedmiotu zwanego kosmicznym kluczem. Jest to duplikat klucza znajdującego się w posiadaniu Langelli, a że zabawka ta potrafi otworzyć każde drzwi i przejście, nasi bohaterowie - no tak, nie wspomniałem, że He-mana wspiera stary żołnierz ze swą córką - wykorzystują klucz podczas ucieczki przed dzikimi hordami wojowników Langelli. Scenarzyści uznali, że fajnie będzie, jeśli He-man trafi na naszą dobrą Ziemię - co też natychmiast ma miejsce, gdyż otwiera się jakiś portal między wymiarowy, czy coś innego w kwantowym stylu. Lądując, bohaterowie gubią klucz, który kolejnym zbiegiem okoliczności znajduje chłopak młodej Courteney Cox. He-man musi teraz odnaleźć klucz, wrócić do domu i skopać kościsty tyłek Langelli - a zadanie będą mu utrudniać łowcy nagród wysłani na Ziemię przez anorektycznego, złego oberbossa. Na koniec Lundgren wykrzyknie sakramentalne "I have the power!" i wszyscy będą żyć długo i szczęśliwie. Proste, łatwe w odbiorze i niemal trzyma się kupy, prawda?

Sęk w tym, że choć film w oczywisty sposób jest infantylny, oglądało mi się go przyjemniej, niż na przykład "G. I. Joe" czy transformujące blaszanki Michaela Baya. Nikt nie próbował upchnąć tutaj więcej wątków, niż może pomieścić normalny film. Seans nie ciągnie się w nieskończoność. Fabułę napędzają wygodne zbiegi okoliczności, ale przynajmniej nie jest to kosmiczna niekompetencja dowodzonych przez faceta z "Interkosmosu" bohaterów, którzy we własnym mniemaniu są elitarną jednostką wojskową. Nie ma tutaj piramid, które znajdują się w zupełnie niewłaściwej części Egiptu, nie ma żadnego cywilizacyjnego monumentu, niszczonego przy użyciu grafiki komputerowej. I choć mamy tutaj mnóstwo tych drobiazgów, których normalnie czepiam się jak mogę - kiepskie walki, dialogi, muzyka i tym podobne bzdety - tym razem odkryłem, że nie warto się nimi przejmować. Po prostu po tym, jak koszmarnie złe są współczesne filmy reklamujące zabawki, He-man o twarzy Lundgrena prezentuje się niepokojąco znośnie. Gdyby te filmy były posiłkami, "Władcy Wszechświata" byliby niczym solidny cheeseburger, z dużą ilością porządnie zmielonego mięsa i ostrym serem w świeżej bułce, podczas gdy "Transformers" czy "G. I. Joe" byłyby niedopieczoną pizzą na zbyt grubym cieście, bez mięsa i pieczarek, za to z jajkiem, kukurydzą, tabasco, ananasem i kawałkami banana.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones