Historia na początku wydaje się być dobra, jednak zakończenie kompletnie spłycone i banalne. Tak, jakby twórcom zabrakło pomysłów i na szybko czytali tanie powieści, by coś wymyślić. Obsada aktorska nierówna. Jedne role obsadzone świetnie, inne - beznadziejnie. Niestety Renee Zellweger, jak dla mnie, jest dużym minusem. Po obejrzeniu tego serialu już wiem, że będę unikać produkcji z jej udziałem. Zmiana jej wizerunku jest przeze mnie nie do zaakceptowania. Zamiast oglądania filmu wciąż poszukuję w jej twarzy cienia dawnej Renee. To irytujące. Miałam tak już oglądając ostatnią część Bridget Jones. Myślałam jednak, że to dlatego, że brakuje mi Bridget w Bridget. A jednak nie... Po prostu w Renee brakuje samej Renee. Nie mogę się do tego przyzwyczaić. Jakbym oglądała marną podróbkę. Oglądając ją na ekranie wciąż odczuwam kłopotliwy dysonans. To przykre i dekoncentrujące.
Zresztą dysonans to chyba odczucie, które dominowało u mnie podczas oglądania całego serialu. Ciągle miałam wrażenie, że coś "nie gra". Niby intrygujący, a jednak nie... Niby wciągający, a jednak przewijałam połowę odcinków. O obsadzie już pisałam . Takie wszystko trochę "niby" i trochę "na siłę" . Trochę kopia serialu Układy (Damages), trochę Hause of Cards (ach, te .próby nawiązania relacji z widzem). Niestety Anne Mongomery to nie Patty Hewes, nie Francis Underwood i nie Claire Underwood, zaś Renee to nie Glen Close, nie Kevin Spacey, ani Robin Wright.
Diabeł tkwi w szczegółach, a tu chyba ktoś zrobił coś "po łebkach". Obejrzeć można, ale fajerwerków się nie spodziewajcie.