Lato 1898, Filipiny - od czterech wieków kolonia Hiszpanii, wyspa Luzon. Hiszpańscy żołnierze walczą o utrzymanie posiadłości Korony. Zdziesiątkowani przez filipińskich powstańców, szukają schronienia w kościele w wiosce Baler.
Przez niemal rok Hiszpanie zaciekle bronili wyspy, nie poddając się wrogowi. Byli przekonani, że batalia na Filipinach jeszcze się nie skończyła. Mimo wielokrotnych komunikatów hiszpańskiego rządu o zakończeniu wojny, potwierdzanych przez miejscową ludność, "ostatni na Filipinach" utrzymywali pozycje i walczyli, nie wierząc, że archipelag przeszedł w ręce Amerykanów.
Fabularny debiut reżyserski Salvadora Calvo. Oparta na faktach superprodukcja o prawdziwych mężczyznach. Znakomite zdjęcia zrealizowane w plenerach Gwinei, Teneryfy i Gran Canarii oraz wyborna obsada: Luis Tosar (Nieznany, Nic w zamian), Karra Elejalde (Jak zostać Baskiem/Katalonką), Javier Gutiérrez (Stare grzechy mają długie cienie) i Eduard Fernández (9 mil, Człowiek o tysiącu twarzy).
Przecież taki opis psuje bardzo oglądanie. To jest historia raczej nieznana (szczególnie u nas) i warto zostawić ich przekazanie filmowi.
Łoooooo matko.
Do czego doszło na tym łez padole i w naszym umęczonym kraju. Powyższy opis nijak nie zdradza fabuły oraz jej zwrotów. Równie dobrze tytuł filmu, oryginalny "1898. Los últimos de Filipinas" zdradza fabułę. Zgłaszam powyższe dwa posty do prokuratury.
Szkoda, że reżyser nie trzymał się faktów jeśli chodzi o postać zakonnika, ojca Carmelo który im towarzyszył - wątek z zażywaniem przez niego narkotyków nie ma żadnego oparcia w źródłach. Ale tak to chyba się rozwinęło we współczesnym hiszpańskim kinie, że trzeba obowiązkowo wpleść coś negatywnego o katolikach czy Kościele. Tak jak u nas za komuny wypadało wcisnąć tu i ówdzie do książki pochwałę socjalizmu i partii, żeby cenzura łatwiej przepuściła.