Recenzja filmu

Gra o wszystko (2017)
Aaron Sorkin
Jessica Chastain
Idris Elba

Monolog Molly

"Gra o wszystko" nie sprowadza się do opowieści o tym, że za każdą inteligentną, wygadaną i odnoszącą sukcesy kobietą stoi jakiś facet, najczęściej jej ojciec (tutaj o ojcowskiej twarzy Kevina
Dziwnie ogląda się "Grę o wszystko" po zeszłorocznej "Samej przeciw wszystkim" Johna Maddena. Ot, déjà vu: podobna kanonada dialogów, podobna dawka lejącego się z głośników żargonu, podobna struktura przeplatających się płaszczyzn czasowych, ta sama Jessica Chastain w roli głównej. Oprócz podobieństw są jednak również różnice, mniej więcej takie, jak między Abibasem a tym, co Abibas udaje. Kontekst jest wszystkim i w tym nowym kontekście film Maddena wygląda nagle jak próba generalna przed "Grą o wszystko", ewentualnie – rozbudowany casting Jessiki Chastain do roli niejakiej Molly Bloom. Innymi słowy: dopiero "Gra o wszystko" to tak zwane "the real thing". 

   

Owo "real thing" odnosi się oczywiście do talentu Aarona Sorkina, boga amerykańskiego scenariopisarstwa, autora "Ludzi honoru", "Moneyball", "Social Network" i "Steve’a Jobsa", który nie tylko napisał "Grę o wszystko", ale i debiutuje nią jako reżyser. "Sama przeciw wszystkim" była ewidentnie wzorowana na jego charakterystycznym stylu, nic zatem dziwnego, że kiedy za sterami siada sam zainteresowany, dostajemy jeszcze większe stężenie Sorkina w Sorkinie. Wszystkie wymienione powyżej podobieństwa – z wyjątkiem Chastain w roli głównej – to przecież etatowe Sorkinizmy. Déjà vu byłoby więc nieuniknione nawet, gdyby film Maddena nie powstał. Prawdziwa historia panny Bloom, byłej narciarki, która stała się szychą nielegalnego pokera, to przecież Sorkinowy samograj: od skomplikowanej karcianej branży aż proszącej się, by ją zgłębić, przez prawnicze tarapaty Molly, dające okazję do licznych popisowych przemów, aż po samą bohaterkę – wykształconą, inteligentną i (zwłaszcza!) elokwentną. Inna sprawa, że kobieta na pierwszym planie to u Sorkina nowość. 

Cała charakterystyczna zasada narracyjna zostaje nam gładko wyłożona już w pierwszych kilkunastu minutach. To wręcz modelowy przykład, jak zajmująco opowiedzieć w kinie anegdotę. Molly Bloom relacjonuje dla nas zza kadru swój ostatni w karierze sportowej występ, Sorkin-scenarzysta wznosi się na wyżyny Davidowo-Fosterowo-Wallace’owskiego (albo po prostu Sorkinowskiego) ukochania szczegółu, a Sorkin-reżyser podkręca sugestywną retorykę intensywnym montażem. Po równie intensywnym początku tempo raczej nie zwalnia: autor gładko przeplata retrospekcje, w których Molly relacjonuje swój wzlot i upadek, z ramą narracyjną, w której wspomagana przez dziarskiego adwokata Charliego Jaffeya (Idris Elba) Molly podejmuje sądową batalię o własne dobre imię. Sorkinowski potok słów słynie z mamiącej mocy: scenarzysta jest niczym zaklinacz węży, który uwodzi nas wirtuozerską żonglerką: a to cięta riposta, a to anegdotka, a to rozkład-na-części-pierwsze mechanizmów sportu, hazardu, polityki czy PR-u. Chwyt retoryczny polega na tym, że, słuchając tego słowotoku, czujemy się jakoś tak… inteligentniejsi.

   

Oczywiście, trik powtórzony po raz n-ty nieco traci swój impet, a między jego niezaprzeczalnymi atutami zaczynają prześwitywać miniwady. I nie chodzi tylko o to, że Sorkin-reżyser trochę za bardzo kocha to, co sam napisał, niepotrzebnie zagadując każdą ze 140 (!) minut filmu. Kiedy Chastain z szarą twarzą snuje się po swoim mieszkaniu, Molly nie musi przecież dopowiadać nam zza kadru, że jest akurat w dołku czy innej depresji; sprawa jest jasna. Tak, ten "słowny" film staje się miejscami nieco zbyt dosłowny. Bardziej żal jednak, że Sorkin nie do końca wykorzystuje potencjał feministycznej perspektywy. Molly robi bowiem karierę na eksploatacji męskich grzeszków, a w końcu sama zostaje – przez tychże mężczyzn – napiętnowana na grzesznicę. Sorkin niby mówi nam to wprost, podpierając się dodatkowo wielką literaturą. Aluzja do Joyce’owskiej imienniczki Molly pozycjonuje więc "Grę o wszystko" jako kolejny monolog kolejnej Molly Bloom, rozbijający samczą narrację żeński punkt widzenia. Na tym nie koniec. Autor każe bohaterce porównać się do mitycznej Kirke, zamieniającej mężczyzn w świnie, a potem inauguruje jeszcze dyskusję o "Czarownicach z Salem" Arthura Millera, czyli sztuce opowiadającej o – a jakże – polowaniu na czarownice. Intencja jest zatem jasna. Szkoda więc, że Sorkin podkopuje ją swoim typowym psychoanalizowaniem i gotową, etatową diagnozą. Jaką? Wiadomo: daddy issues
 
Na szczęście "Gra o wszystko" nie sprowadza się do opowieści o tym, że za każdą inteligentną, wygadaną i odnoszącą sukcesy kobietą stoi jakiś facet, najczęściej jej ojciec (tutaj o ojcowskiej twarzy Kevina Costnera). Chastain daje zbyt wielowymiarowy występ, by dać się zamknąć w podobnej szufladce. Na owej wielowymiarowości zasadza się zresztą jej rola: Molly przepoczwarza się niczym kameleon(ica), zręcznie dopasowując daną twarz do danej gry – choćby tę dobrą do tej złej. Ironia sytuacji panny Bloom polega oczywiście na tym, że może ona grać jedynie według scenariusza napisanego przez mężczyzn. Scenariusz Sorkina – również mężczyzny, swoją drogą – nie bierze jednak na celownik wyłącznie płciowych asymetrii. Piętnuje też mit sukcesu, ideologię american dream, która – o ile bilans dolarów jest na plusie – ma moc zawieszania społecznych czy płciowych nierówności. Liczy się, że wygrywasz i zarabiasz – nieważne, czy jesteś sportowcem, naukowcem czy aktorem. Czy nawet kobietą. 
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Swoimi wspaniałymi scenariuszami Aaron Sorkin wyrobił sobie opinię jednego z najlepszych scenarzystów w... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones