Recenzja filmu

Dom, który zbudował Jack (2018)
Lars von Trier
Matt Dillon
Bruno Ganz

Sztuka zabijania

"Dom, który zbudował Jack" nie jest arcydziełem na miarę największych osiągnięć swego twórcy, ale mimo to kolejnym ważnym, bo i mocno introspektywnym, manifestem na jego liście, nawet jeśli lekko
Rzadko spotykane, by nazwisko reżysera, a nie aktora odruchowo kojarzono z danym filmem i by ten pierwszy, a nie drugi, był swoistą twarzą produkcji. No, chyba że mowa o nowym filmieLarsa von Triera– twórcy mało statystycznego, którego pracownia wydaje się rządzić odrębnymi prawami. Kiedy staje za kamerą, wiadomo, że o standardową robotę będzie naprawdę trudno, nawet gdy chodzi o standardy wyznaczane przez niego samego. Zasiadając na reżyserskim stołku ostatnim razem, Duńczyk dopisał jednak do swojego CV tytuł jednego z najbardziej zachowawczych utworów własnego autorstwa. Tyleż przewidywalne, ileż zaskakujące. Brzmi paradoksalnie? Spieszę z wyjaśnieniami.

Lars von Trier dorobił się statusu niemal gwiazdorskiego we współczesnym świecie filmu, ale chyba nie do końca w takim sensie, w jakim by sobie tego życzył. O ile kontrowersje narosłe wokół dzieł reżysera należy brać za zdrowy sygnał, że sztuka pozwala się przeżywać, a nie jedynie przetrawiać, o tyle częściowe zrozumienie dla postaci Adolfa Hitlera, jakie wyraził podczas festiwalu w Cannes w roku 2011 można było w najlepszym wypadku odczytać jako przejaw taniego skandalizmu, zdecydowanie niesmacznego żartu czy wyjątkowo nieostrożnego doboru słów, z którego nie sposób później wybrnąć, i na tym może lepiej poprzestańmy. Mimo że Lars von Trier wypada najfortunniej, gdy prowokuje poprzez swoją twórczość, a nie obraźliwe komentarze, współczesne środowisko filmowe szybko nie zapomni jego wybryków, które, znając życie, położą się cieniem na niejednej produkcji autora "Melancholii". Biorąc pod lupę odzew, z jakim spotkała się najnowsza, trudno o inną prognozę, zwłaszcza że owe reakcje zdradzają nie tylko gigantyczną ich tendencyjność. Łatwo bowiem odnieść wrażenie, że większość krytyków tak bardzo zafiksowała się na przeprowadzaniu paralel między ekscesami skandynawskiego reżysera a jego najświeższym filmem, że gdzieś umknęła jej wartość czy też wymowa filmu jako takiego.



Trudno zupełnie odmówić słuszności niektórym z programowych zastrzeżeń wobec "Domu, który zbudował Jack". Dość powiedzieć, że w mało dżentelmeński sposób von Trier potraktował tu kobiety, poskąpiwszy w zasadzie wszystkim bohaterkom filmu choćby przeciętnego intelektu, co tytułowy protagonista zarówno diagnozuje w sposób absolutnie bezpośredni, jak i daje temu symboliczny wyraz poprzez makabryczne czyny, których się dopuszcza. Niewątpliwą pretensjonalnością emanuje fragment, w którym autor częstuje nas krótkim, aczkolwiek wymownym montażem urywków swoich wcześniejszych dzieł, umieszczonym w kontekście nie tyle sugerującym, ile wręcz dyktującym dwa wnioski. Pierwszy z nich, który zacisnąwszy zęby można jeszcze przecierpieć, jest taki, że spływająca krwią droga, którą kroczy główny bohater obrazu, jest metaforą twórczości artystycznej, ze szczególnym naciskiem na twórczość samegovon Triera. W tym miejscu przekraczamy przysłowiową czerwoną linię, bo konkluzja numer dwa, która jasno wynika ze wspomnianej sekwencji, prezentuje jego portfolio jako wybitne i też takie, któremu należy się poczesne miejsce w annałach historii sztuki szlachetnej, między rozdziałami poświęconymi dziełom Williama Blake'a i osiągnięciom pianisty Glenna Goulda, co czyni Larsa von Triera mistrzem samozwańczym.



Wielu tuzów popkultury – od Stephena Kinga przez Pink Floyd po Stevena Spielberga – odnosiło się w swoich dziełach do wcześniejszego swojego dorobku, ale oni wiedzieli, gdzie biegnie intuicyjnie wytyczona granica dobrego smaku, którą canneński banita niestety przekroczył. A zrobił to zwyczajnie niepotrzebnie, bo ktoś, kto wyreżyserował "Przełamując fale"czy "Dogville",nie musi przyklejać do własnego czoła karteczki z napisem: "artysta wielki". Ba! W samym "Domu, który zbudował Jack"udowodnił on przecież swój kunszt wystarczająco, by nie musieć posiłkować się tak absurdalnymi zabiegami. Pamiętajmy jednak, że specjalnością współzałożyciela Zentropy jest sztuka kontestacji. Jak mało kto potrafi wycisnąć z pozornie wyeksploatowanej do cna konwencji twór świeży, intrygujący, stawiający na głowie nasze wyobrażenie o prawidłach gatunku, jaki reprezentuje, ale tę umiejętność osiągnął głównie dzięki swojemu niemałemu upodobaniu do twórczego manifestowania pewnych idei bądź postaw niekoniecznie rymujących się z konserwatywnymi.



"Dom, który zbudował Jack"można odbierać zarówno dosłownie, jak i metaforycznie. Można przyjąć, że film rzeczywiście mówi o wydarzeniach z życia Jacka – granego przez Matta Dillonademonicznie inteligentnego, choć obciążonego nerwicą natręctw, seryjnego mordercy, żyjącego urojeniami o nie tylko artystycznym, ale wręcz boskim charakterze swojego zbrodniczego aktu kreacji. Utwór można czytać również jako alegorię życia artysty bezkompromisowego. Takiego, od którego wymaga się przestrzegania konwenansów i podporządkowania się obyczajowości ogółu, choć z góry wiadomo, że na próżno. Pariasa, którego bliscy muszą zapłacić słoną cenę za jego kreatywność. Demiurga zaciągającego u społeczeństwa kredyt na własną działalność, a wcale niezamierzającego tworzyć na użytek ludu. W końcu Jack faktycznie próbuje budować dom, o którym mowa w ironicznym tytule, i myślę, że nie popełnię grzechu spojlerowania, pisząc, że łatwo miał nie będzie. W jednym i w drugim przypadku nie uciekniemy od konkluzji, że żonglując z imponującą wprawą środkami charakterystycznymi dla stylistyki slasheru, horroru gore czy psychologicznego thrilleru, współautor manifestu artystycznego Dogma 95 zostawia na każdej z nich odcisk swych linii papilarnych, próbując równocześnie zagrać na nosie tak canneńskiemu gremium, jak i branży filmowej ogólnie, o czym dobitnie świadczy nie tylko cios jawnie wymierzony ruchowi #metoo, ale również i parodystycznie dantejski epilog.



Niektóre zabiegi von Triera umniejszają uniwersalizm przekazu "Domu, który zbudował Jack", a szkoda, bo mogła wyjść z tego udana przypowieść o artyście baudelaire'owskim, która mocno konweniowałaby z motywami biblijnymi, z których skorzystano. Jak widać, niekiedy nie warto przesadnie folgować własnemu ego. Cała ta miniaturyzacja układu odniesienia nie odbija się jednak na biegłości, z jaką von Trier włada językiem kina. Ojciec chrzestny dogmowskiej ascezy formalnej nigdy nie serwował rzeczy łatwych i przystępnych, podczas gdy kręcąc dyptyk "Nimfomanka",wypracował dość charakterystyczny model filmowej instalacji, w której paradokumentalną estetykę zderzył z surową oszczędnością poprzednich pozycji ze swojego dorobku. W "Domu, który zbudował Jack"wraca do tej formuły, co nastręcza pretensji o wtórność, ale nie zmienia faktu, że swój przepis na tę istną arthousową prelekcję Duńczyk dopracował do perfekcji, bo rzecz zamykającą, na chwilę obecną, jego filmografię ogląda się naprawdę dobrze, a to przecież ponad dwie godziny z teoretycznie niełatwym w odbiorze materiałem.



Świetnie naszkicowano tu portret psychologiczny tytułowego zbrodniarza. Jack to z racji swojej przypadłości perfekcjonista, ale taki, któremu znacznie bardziej niż na skutecznym wymykaniu się wymiarowi sprawiedliwości, zależy na artyzmie morderczego karnawału, który celebruje. Ciągle balansując na granicy ujęcia przez policję, wydaje się podświadomie żywić nadzieję, że sprawiedliwości w końcu stanie się zadość, że zostawi za sobą trop, który doprowadzi do niego stróżów prawa i wszystko się skończy. Najbardziej przerażająco robi się jednak nie wtedy, gdy oglądamy okaleczone zwłoki, uwiecznione w mroźni w groteskowych pozach, a wtedy, gdy świat wydaje się być na to wszystko zupełnie obojętny, a Jack bezkarny.



Ciężko pominąć mi również, być może niezamierzone, aczkolwiek całkiem wyraźne nawiązanie do... "Trzech kolorów"Krzysztofa Kieślowskiego. W "Domu, który zbudował Jack"kluczowym kolorem jest czerwień, bijąca nie tylko od vana, jakim porusza się oprawca, ale i od całego zestawu rekwizytów, elementów garderoby czy scenografii. Zupełnie jakby Lars von Trierchciał przekazać w ten sposób, że świat, w którym żyjemy, jest naturalnym habitatem takich wykolejeńców, jak Jack, a ich działania logicznym następstwem panującego w nim porządku. Wszystko to harmonizuje przecież kolorystycznie z krwią, której dostajemy pod dostatkiem, choć zdecydowanie nie tyle, by wzorem tej zniesmaczonej frakcji widzów opuścić salę kinową przed końcem seansu.



Nie od dziś wiadomo, że w dorobku filmowymLarsa von Trierawyodrębnia się trylogie, a "Dom, który zbudował Jack"dopomina się, pod względem stylistyki, o dopisanie do obu części "Nimfomanki" – mając się do tego tytułu mniej więcej tak, jak "Manderlay" do "Dogville"– choć dobrze wiemy, że opowiadający historię seksoholiczki, dwuczęściowy obraz wieńczy „Trylogię Depresji”, w skład której wchodzi jeszcze "Antychryst"i "Melancholia". "Dom, który zbudował Jack"nie jest arcydziełem na miarę największych osiągnięć swego twórcy, ale mimo to kolejnym ważnym, bo i mocno introspektywnym, manifestem na jego liście, nawet jeśli lekko zadufanym i samochwalczym.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Jakim twórcą Lars von Trier jest, każdy widzi i wie. Dzieła duńskiego reżysera to kino moralnego... czytaj więcej
Od momentu swojego reżyserskiego debiutu von Trier posługuje się kategoriami szoku, kiczu, perwersji,... czytaj więcej
W przeciwieństwie do reżysera i Jacka nie mam zamiaru rozwlekać wypowiedzi i przedstawiać jej sens za... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones