Recenzja filmu

Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie (2019)
J.J. Abrams
Waldemar Modestowicz
Daisy Ridley
Adam Driver

Wymazywanie

Jeśli zaakceptujemy niewątpliwie mniejsze ambicje J.J. Abramsa i przyjmiemy podobny koncept fabularny jako znak czasów, zabawa będzie przednia. Wątki się domykają, stawka jest wysoka, temperatura
Wymazywanie
Na początku był wielki wybuch – w odległej galaktyce zakwitło życie. Potem przyszły następne wybuchy, filmowe uniwersum rozrosło się aż po kres naszej wyobraźni. Dziś, w ogłuszającym huku ostatnich eksplozji, saga "Gwiezdnych wojen" dobiega końca. Lecz dla tych, którzy liczyli na podróż szlakiem transgresji wyznaczonym przez "Ostatniego Jedi", mam złą wiadomość – w kosmosie nikt nie usłyszy naszego krzyku.


Twórcy leją miód na serce fanów, jakby wraz z ostatnim filmem trylogii kończyła się w kinie epoka ryzyka wpisanego w ekonomiczny plan i zarazem zaczynała nowa, o kształcie ustalonym w niepisanej umowie pomiędzy artystą a fanem. Ilość powidoków z oryginalnej trylogii idzie więc w dziesiątki, scenarzyści dostają zaćmy od ciągłego puszczania oczka, zaś czarny charakter ledwo wychodzi o własnych siłach z pawlacza. Sojusze pomiędzy starą a nową szkołą zawiązywane są w locie, kultowe frazy płyną jak z przyciśniętego palcami szlaucha, John Williams jednym stuknięciem w klawisze otwiera w głowie kuferek pełen wspomnień. A jednak Mocy scenarzystom starcza niemal wyłącznie na łatanie naprężonego do granic wytrzymałości materiału: dziury logiczne rozmiarów Gwiazdy Śmierci, motywacje bohaterów losowane na zasadzie rzutu kostką oraz retroaktywne niespodzianki w stylu "ha, ha, od początku zabijała pokojówka!" są efektem ubocznym wielkich porządków po filmie Riana Johnsona – bodaj najbardziej kontrowersyjnej części sagi. 

Jeśli pamiętacie "Matrixa", rzeczony rodzaj artystycznej strategii wyda Wam się znajomy: bohater tamtej serii, wybraniec Neo, rozpoczął swój ekranowy żywot jako figura Chrystusowa i tak też go zakończył. Lecz gdzieś pomiędzy, w sequelu, jego status zbawcy świata i okolic został zakwestionowany – w filmie zaroiło się od interesujących pytań, pootwierano furtki do nieodgadnionej przyszłości. Podobnie tutaj – najwyższą kartą w fabularnej talii była do tej pory opowieść o Rey (Daisy Ridley), dziewczynie znikąd oraz latorośli gwiezdnych Kowalskich, która władając metafizyczną siłą, stała się panią swojego losu. Ale przecież dogadaliśmy się już, że "Gwiezdne wojny" to opowieść o gwiezdnej arystokracji, magicznej krwi oraz nitkach przeznaczenia; opowieść, w której podobna narracja to błąd systemu. No jak tak można? 


Domyślacie się już zapewne, od czego zależy, czy na mecie wypijecie sok z cytryny czy może przywdziejecie wianek chabrów. Jeśli zaakceptujemy niewątpliwie mniejsze ambicje J.J. Abramsa i przyjmiemy podobny koncept fabularny jako znak czasów, zabawa będzie przednia. Wątki się domykają, stawka jest wysoka, temperatura emocji zostaje utrzymana, zaś relacje pomiędzy kwartetem głównych bohaterów pozostają sednem całej zabawy. Dzięki świetnie napisanym dialogom, film skrzy się subtelnym humorem, z kolei aktorzy mają sporo do zagrania: Kylo Ren (Adam Driver) kończy swoją podróż na szekspirowską stronę mocy, Poe Dameron (Oscar Isaac) zrzuca ciuszki budżetowego Hana Solo i wybiera drogę ku oświeceniu, z kolei pełna sprzeczności Rey potwierdza, że jest godną spadkobierczynią najważniejszych protagonistów serii bo przecież nie Kowalskich. To zresztą wciąż całkiem ciekawa opowieść o niedojrzałości dzieciaków oraz winie ojców, w której wszyscy traktują Moc niczym środek do celu: remedium na kompleksy, narzędzie wyładowywania frustracji, kijek do poganiania słabszych.


Nie sposób wątpić również w estetyczny zmysł J.J. Abramsa, który ewidentnie zdawał sobie sprawę, że nie podsumowuje rozpisanego na parę lat biznesowego planu, tylko pisany przez kilka dekad rozdział w historii kina. Skala powietrznych bitew jest więc obezwładniająca, w trakcie pustynnego pościgu w oczy gryzie piach, a w każdym uderzeniu mieczem świetlnym czuć wysiłek i determinację. Kolejne sceny akcji oraz koncepcje wizualne układają się w przepiękny album: wzburzony ocean z wbitym weń klinem gigantycznym wrakiem, zaśnieżone i zgniecione przez wielką metropolię slumsy, podziurawiony promieniami słońca, ukwiecony las, wreszcie – rozpalony feerią barw, gwiezdnowojenny odpowiednik festiwalu Burning Man. Cytując oficjalną reklamę miasta Lublin, chcę tam mieszkać!

Zatrudniony do posprzątania bałaganu po "Ostatnim Jedi" Abrams zdał ten egzamin na piątkę. Zaś jeśli scenarzyści pracowali pro bono, to każdy z dwustu milionów dolarów trafił do odpowiedniej kieszeni. I choć spór o definicję "bałaganu" wciąż się toczy, a pytanie o destrukcyjną dla sztuki naturę fanowskiej kultury wydaje się coraz aktualniejsze, stanę raz jeszcze po jasnej stronie mocy. Nawet jeśli "Skywalker. Odrodzenie" udowadnia, że każda galaktyka ma swoje granice. 
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Dawno, dawno temu w odległej Galaktyce narodziła się Moc… A wraz z nią ukochana przez wielu saga... czytaj więcej
Na początku kwestia porządkowa - zastanawiałem się, czy oznaczać tę recenzję jako zawierającą spojlery i... czytaj więcej
J.J. Abrams powrócił na fotel reżyserski gwiezdnego uniwersum, aby ostatecznie je zakończyć. Według... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones